Od wydarzeń, które opiszę za moment miną cztery lata, ale dopiero teraz wzięłam to wszystko na klatę i jestem w stanie się z tego „wyspowiadać”. Uważam, że w dużej mierze poradziłam sobie z dręczącym mnie problemem, chociaż nie mogę powiedzieć, iż jest mi łatwiej tak na 100%, na pewno jest inaczej.
Mijał mi trzeci rok pracy w sklepie na stanowisku kasjera sprzedawcy. W zasadzie niby wszystko było ok i nie miałam żadnych problemów. Miałam stabilną pracę, byłam zdrowa, uwolniłam się z toksycznego związku, więc teoretycznie nie miałam powodów do zmartwień. Mimo tej pozornej sielanki zaczęło dziać się ze mną coś niedobrego. Coś, czego nie rozumiałam…
Coraz częściej budziłam się rano z dziwnym uczuciem niepokoju w środku . Nawet nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale to było coś, jakbym czekała na nadchodzącą katastrofę z nieokreślonego źródła. Ponadto ciągle brakowało mi energii, a sen w żaden sposób nie przynosił ukojenia. Zaczęłam mieć poważne problemy z oddychaniem, co chwilę kręciło mi się w głowie i trzęsły mi się ręce. Zaliczyłam mnóstwo wizyt u lekarzy, a żaden z nich nie potrafił podać konkretnej przyczyny, dlaczego tak się czuje. Pomyślałam sobie, że może jestem trochę zmęczona lub zestresowana, bo jak wiadomo niektórzy klienci potrafią „dać do wiwatu”. W aptece kupiłam ziołowe tabletki na uspokojenie i brałam je, aby ukryć trzęsące się ręce oraz zachować pozory normalności.
Po powrocie z letniego urlopu wcale nie czułam się lepiej. W głowie kołatała mi tylko myśl:
Wszystkie objawy fizyczne wróciły ze zdwojoną siłą. Byłam załamana.
To był poniedziałek, około godziny 10-tej . Normalnie stałam i obsługiwałam na kasie, aż nagle serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Oblał mnie zimny pot, dosłownie w minutę moja koszulka była mokra jakby ją wyciągnąć prosto z pralki. Stopy i dłonie również miałam bardzo spocone. W gardle pojawiła mi się klucha, która utrudniała mi mówienie, a nawet prawidłowe oddychanie. Świat zaczął mi wirować, a nogi odmówiły współpracy – były jak z waty cukrowej. Nikomu nic nie powiedziałam. Z trudem obsłużyłam całą kolejkę ludzi (szukanie kodów czy wydawanie reszty było dla mnie wyczynem) i zeszłam na przerwę. Nie tyle byłam głodna, co potrzebowałam zebrać myśli, żeby dojść do siebie. W ruch poszły ziołowe tabletki. Jakoś udało mi się przetrwać do końca zmiany, jakoś przeżyłam cały tydzień, ale wiele trudu mnie to kosztowało. Czułam się skrajnie wyczerpana. Przez cały tydzień ataki paniki zmiatały mnie z powierzchni ziemi, a ja zakładałam maskę i udawałam, że wszystko jest dobrze. Nie chciałam pokazać swoich słabości przed Taticzkiem, koleżankami z pracy i kierowniczką, a przede wszystkim przed klientami, którzy znają mnie jak własną kieszeń. Bo najgorsze w mojej historii jest to, że najbardziej BAŁAM SIĘ, CO LUDZIE POWIEDZĄ.
Czułam się jak wrak człowieka. Opisywane przeze mnie dolegliwości fizyczne sprawiały, że nawet zwykła kąpiel była niczym wspinaczka na najwyższy szczyt w górach. A jak tu pracować w sklepie, żeby nikt nie poznał, że dzieje się z Tobą coś dziwnego? Byłam na skraju załamania i nie potrafiłam myśleć racjonalnie. Miałam ochotę wyć z bezradności i zaszyć się w mysiej dziurze tak, aby nikt mnie nie znalazł. I najlepiej by było, żeby wszyscy dali mi święty spokój.
Po całym tygodniu tej męczarni coś we mnie pękło. Rano przed rozpoczęciem pracy powiedziałam o wszystkim koleżance ze zmiany. Płakałam jak małe dziecko. Z bezsilności, ze strachu jak sobie poradzę w najbliższym czasie w pracy, ale była to także radość, bo nareszcie zrzuciłam ten ciężar z siebie. Przeraził mnie fakt, że pracuję w sklepie, a zaczęłam się bać ludzi. Mogłabym uczyć w szkole, pracuję w sklepie. Codziennie mam kontakt z ludźmi, a ich się boję. To była moja największa tajemnica. I wstyd jak nie wiem co. Bo jak tu obsłużyć na kasie tabun przystojnych robotników, którzy widzą, że trzęsą ci się ręce jak po dobrze zakrapianej imprezie? I co oni sobie o mnie myślą? W głowie miałam już oczywiście gotową odpowiedź – „ona jest nienormalna, dziwna”… Za dużo myślałam o tym, co ludzie o mnie powiedzą, a to tylko karmiło moje ataki paniki, które dawały mi się we znaki nawet po kilkanaście razy w ciągu godziny. To była dosłownie jazda bez trzymanki i mnóstwo razy miałam ochotę brać nogi za pas i uciekać ze swojego stanowiska pracy.
Szczęście w nieszczęściu, że czułam się tak fatalnie, bo postanowiłam ZAWALCZYĆ O SIEBIE i NIE PODDAWAĆ SIĘ ☺
Zapisałam się do psychiatry (Tak! Dobrze widzisz. Do psychiatry) i na terapię. Zresztą sama wpadłam na pomysł, że potrzebuje profesjonalnej pomocy. Do tego czasu lekarka rodzinna, zgodnie z moim życzeniem dała mi „coś”, żebym mogła pracować. Bo urlopy, bo to, bo tamto. Czułam się taka niezastąpiona w pracy, więc brałam moje tabletki pozornego szczęścia na przetrwanie. Działo rewelacyjnie. Czułam się jak na haju, byłam radosna, wyluzowana, a przerzucenie tony towaru stanowiło przysłowiową bułkę z masłem. Nawet gdyby obok mnie wybuchł granat, a klient mi naubliżał, nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Istna rewelacja!
Nie do końca było tak różowo, a schody zaczęły się po odstawieniu cudownych dropsów i przejściu na zwykłe leki od psychiatry. Wtedy nerwica zmiotła mnie z powierzchni ziemi na amen. Przejmowanie się pracą skończyło się uzależnieniem od zbyt silnych prochów i walką z nim. Poddałam się na całe 19 dni, tyle wynosiło moje pierwsze w życiu zwolnienie lekarskie. Jeszcze bardziej bałam się dużych skupisk ludzi, ale postanowiłam, że nerwica ze mną nie wygra! Zaczęłam wychodzić na zakupy coraz dalej od domu i robiłam je w coraz większych sklepach. Możecie myśleć, że to żałosne… wtedy zrobienie zakupów też traktowałam jako ogromny sukces. Zawsze miałam przy sobie leki na czarną godzinę, brałam duży wózek zakupowy, który mnie wspierał, gdy kręciło mi się w głowie oraz dziękowałam w myślach tym, którzy wymyślili możliwość płatności bezgotówkowych z funkcją zbliżenia. To niejednokrotnie uratowało mi tyłek i nikt nie widział, jak bardzo się trzęsę.
Po zakończonym L4 nie było wyjścia i musiałam wrócić do pracy, a wcale mi się to nie uśmiechało, nie miałam w sobie tej gotowości. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie proces leczenia. Wydawało mi się, że pobiorę trochę tych tabletek, na terapii podpowiedzą mi jakieś sposoby na przeżycie w pracy i jakoś to będzie. Nic bardziej mylnego. Niestety żadne leki nie działają od razu i trudno dobrać odpowiednie za pierwszym razem, a na efekty długo się czeka. Na moje szczęście zadziała się jakaś magia, bo sama zaczęłam wymyślać skuteczne sposoby na przetrwanie dnia w pracy, bardzo dużo pomogły mi również koleżanki i kierowniczka.
Początkowo przez długi czas pracowałam tylko na masarni, dziewczyny zresztą pozwalały mi wybierać stanowisko pracy. Miałam być tam, gdzie w miarę czuję się na siłach. Tak naprawdę wszędzie było mi ciężko, jednak w chwili najgorszego kryzysu i w miarę możliwości dziewczyny zmieniały mnie na chwilę, abym w spokoju doszła do siebie na zapleczu, schowana przed ciekawskimi spojrzeniami klientów. Ogromną wartość miała dla mnie ciężka praca fizyczna. Przerzucając towar, chociaż na chwilę zapominałam o tym, co złego dzieje się z moim ciałem. Zawsze miałam przy sobie kosmetyczkę z lekami, to dawało mi wówczas namiastkę bezpieczeństwa. Zresztą zauważyłam, że najgorszy atak paniki nie trwa wiecznie i jest do przeżycia. Trochę zaprzyjaźniłam się z moją nerwicą i zaczęłam z nią rozmawiać.😉 Bardzo często powtarzałam sobie w myślach:
Gdy moje ciało zaczynało wariować, starałam się odwracać od tego uwagę. Więcej rozmawiałam z klientami lub wsłuchiwałam się w to, co leci w radiu, nucąc sobie w myślach. Krojąc wędliny czy sery z uwagą liczyłam plasterki. Uważam, że każdy chwyt jest dozwolony, jeśli można osiągnąć cel. A moim celem był spokój w sercu i zapanowanie nad stresem w pracy. Zwyczajnie chciałam przychodzić do pracy z taką samą radością, co kiedyś.
I przyszedł ten cudowny czas, kiedy przestałam się stresować długością kolejki. Zrozumiałam, że pracując na maksymalnych obrotach mogę skupić się/pomóc tylko jednemu klientowi, a reszta musi poczekać na swoją kolej i nie ma innej możliwości. Kiedyś tłum ludzi koło kasy czy stoiska masarniczego mnie przerażał, a teraz skupiam się tylko na jednym kliencie, a reszcie posyłam swój uśmiech numer pięć.😉 Ciągle uczę się stawiać granice, ale dzięki temu żyje mi się i pracuje o niebo lepiej. Najważniejszą moją bronią, aby wyjść z tej opresji cało było postawienie na szczerość wobec bliskich mi osób (wiem, że większość mnie wspiera, bo mimo lęku przed odrzuceniem otworzyłam się), a co najistotniejsze to pokazałam, że mam poczucie humoru i dystans do całej sprawy (Nie mówiłam , że idę do lekarza psychiatry tylko idę do Kuby. Prawie tak samo, jakbym szła do kolegi).
Od prawie 10 miesięcy jestem wolna od leków, chociaż ciągle chodzę na terapię. I znowu cieszę się z tego, że JESTEM KASJEREM.🛒
Autor: Paulina Obara
Ty także możesz współtworzyć tego bloga! Jeżeli tylko masz ciekawą historię z sali sprzedaży, z którą chciałbyś się ze mną podzielić, napisz do mnie! (Historia może być opisana zarówno z perspektywy kasjera, jak i klienta). Istnieje duża szansa, że nawiąże z Tobą kontakt, a Twój wpis trafi na bloga. Poniżej załączam formularz kontaktowy.
Archiwa
Podaj dalej!